Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska
736
BLOG

Rozmyślania adwentowe polityczne i niepolityczne

Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska Rozmaitości Obserwuj notkę 41

       Przyszedł okres adwentu a w związku z tym i potrzeba wyciszenia się. Niestety, nie wychodzi, chyba czasy nie całkiem na wyciszenie. Niby nie dzieją się żadne sensacje ale spokoju też nie ma. W Sejmie posłanka goni dziennikarkę (chyba role się bidulce pomyliły), prezes TK jakby jeszcze bardziej nieogolony i jakby jeszcze bardziej w odlocie a politycy PO bronią gościa - dawniej zasłużonego - oskarżonego o korupcję. No więc głowi się człowiek, co z tym wszystkim robić i próbuje czegoś pośredniego - trochę współczesnej bieżączki a trochę rozważań bardziej ogólnych, trochę dziś, trochę dawniej.

       Kilka dni temu stworzyłam nawet gotowy tekst o przemyśle dobroczynno-fundacyjnym ale poszedł w końcu na przemiał (tzn.przemiał wirtualny czyli wykasowanie). No cóż - muszę się przyznać, że poległam a krytyczne pisanie o dobroczynności z dotacji publicznych przerosło mnie po prostu. Bo tylu ludzi dobrej woli, tyle szlachetnych projektów i tyle kasy publicznej na to leci, że jak to wszystko tak sobie rozszarpywać? Niestety, coraz więcej ludzi i tak odnosi wrażenie, że wiele tych "dobroczynnych projektów"  to sposób na finansowanie wygodnego  życia wszelkich dobrze powydawanych żon tudzież "dobrze" urodzonych panien (szczególnie chodzi tu o projekty "społeczne, obywatelskie" czy wszelkie inne finansowane z kas publicznych - często wg klucza politycznego) a ci, którzy uczciwie pracują i czynią coś pożytecznego czują się znów niesprawiedliwie atakowani. Więc rozjechać to wszystko jakoś głupio ale i bronić w wielu przypadkach nie zawsze jest czego.

       I tak chyba z braku chęci do brutalnej walki politycznej w adwencie przypomniały się nagle różne historyjki z dawnych lat. Pierwsza pojawiała się już od pewnego czasu, gdy obserwowałam zachowanie pań z Nowoczesnej, histerię dziennikarzy wiernych poprzedniej władzy i niektórych polityków ancien regime'u, do których nagle dotarło, że zwycięstwo PiSu odcina ich od władzy na czas dłuższy a nie tylko na kilka tygodni aż do ewentualnego zakrzyczenia i zaawanturowania nowego Rządu RP.

       Otóż w małym miasteczku, w którym mieszkałam w dzieciństwie, mieszkał niedaleko nas dziwny człowiek - tak go postrzegaliśmy z innymi dzieciakami. Niby zachowywał się i ubierał normalnie, miał nawet rodzinę ale dla nas był po prostu dziwny. Dopiero długo po wyprowadzce z miasteczka dowiedziałam się, że nasze dziecięce odczucia były w pełni uzasadnione. Otóż ów pan był zaangażowanym towarzyszem partyjnym jeszcze w okresie stalinowskim, wiernym i wierzącym bezgranicznie w moc i siłę partii oraz towarzysza Stalina. I gdy nadeszła wiadomość o śmierci dyktatora a wraz z nią zaczęły się pojawiać pierwsze znamiona upadku wiecznego i niezwyciężonego ustroju, ów człowiek po prostu zwariował. Potem jakoś tam go leczyli, był medycznie chyba dość dobrze prowadzony, w każdym razie nie było już słychać o żadnych ekscesach w jego wykonaniu. Do pracy i do całkiem normalnego życia jednak już nie wrócił. Ot, do czego może nieprzygotowanego człowieka doprowadzić szok po zawaleniu się władzy, która miała trwać wiecznie.

       Inne wspomnienie, tym razem już nie z dzieciństwa ale z lat młodzieńczych, to kłamstwa na temat Katynia. Miewaliśmy czasami gości - małżeństwo w średnim wieku, jakaś dalsza rodzina. Ludzie porobili za komuny niezłe kariery i przyswoili sobie te kłamstwa. Poza tym mili i uczynni. Było to dla mnie tym dziwniejsze, że jeden z małżonków pochodził z kresowej, patriotycznej rodziny. Starałam się więc protestować przeciwko tak załganemu światu na miarę moich nastoletnich możliwości. Protest polegał zwykle na tym, że przed takim spotkaniem towarzyskim ubierałam się w jakiś czarny, powyciągany sweter i wpinałam w niego patriotycznego orzełka czy inny podobny znaczek (takie znaczki kupowało się czy zamawiało wtedy w warsztatach grawerskich). W  trakcie samego spotkania starałam się ostentacyjnie i skutecznie wywoływać "nieprawomyślne" tematy jak właśnie Katyń czy agresja sowiecka na Polskę, ku konsternacji moich biednych rodziców i gości oczywiście (o to w pierwszym rzędzie chodziło).

       Ta i podobne historyjki przypominają mi się zawsze, gdy słucham wynurzeń i krzyków mądrali na temat katastrofy smoleńskiej, jakoby wszystko było już wiadomo i w ogóle w jak najlepszym porządku. Gdy tylko pojawiają się jakiekolwiek wątpliwości - zaraz jest wrzask, plucie, wyzwiska i szyderstwa. Za komuny wszyscy prawomyślni powtarzali kłamstwa, że zbrodni katyńskiej dokonali Niemcy, ludzie normalni znali oczywiście prawdę. Na szczęście nie znałam takich prawomyślnych zbyt wielu, kilku jednak znałam. Gdzieś pod koniec '88 i na początku '89, gdy pojawiało się coraz więcej oznak słabnięcia komuny, zastanawiałam się całkiem poważnie, co ci ludzie zrobią, gdy w końcu oficjalnie prawda wyjdzie na jaw i gdy stanie się oczywiste, że przez całe lata kłamali i powtarzali bzdury. Jak się zachowają i co się z tym wszystkim stanie. Sam pomysł, że coś się w ogóle stanie okazał się młodzieńczą naiwnością. Nie stało się nic. Dosłownie nic. Zero jakiegoś zawstydzenia, jakiegoś zażenowania, jakiejś pokory. Jakby nigdy nic kłamcy z wczoraj robili na oczach wszystkich, także tych okłamywanych, dalej kariery, złorzeczyli na nowe czasy i uważali chwilową utratę wpływów za dziejową niesprawiedliwość. Ot - mówiliśmy, że czarne jest białe, łgaliśmy cały czas - i bardzo dobrze. I tak ma być. Przykład z komuny okazał się niezwykle demoralizujący i działa - niestety - do dziś.

       To takie mało istotne historyjki, które przypominają się czasami w długie i ciemne, adwentowe wieczory.

 

Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości