Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska
1798
BLOG

Miasto, które ciągle pędzi

Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 57

       O Nowym Jorku mówi się, że to miasto, które nigdy nie kładzie się spać. Przede wszystkim jednak to miasto, które ciągle pędzi. Mieszkamy w samym sercu Manhattanu, przy Siódemce, zaraz niedaleko Penn Station (Pennsylvania Station), Hotelu Pennsylvania (swojego czasu, przed Iwś, największego hotelu na świecie) i Macy's - największego domu towarowego w N.Y.

        Wokół krajobraz dobrze znany ze zdjęć - wieżowce do nieba i z trudem przedzierające się pomiędzy nimi wąskie promyki słońca (ale gdy im się już uda są dość mocne i jaskrawe). Prostopadle lub równolegle, zgodnie z przebiegiem tutejszych ulic. Wszystko robi wrażenie nawet na przyzwyczajonych do centrum Warszawy, która na takim tle wydaje się niewielką mieściną. Można sobie wyobrazić jak swojego czasu musieli tu się czuć przybysze ze wschodnioeuropejskich czy irlandzkich wsi i miasteczek (mimo licznych rozbiórek zachowało się sporo starych wieżowców i można sobie doskonale wyobrazić, jak miasto wyglądało np. 100lat temu; te stare budynki oczywiście nie są aż tak imponujące jak nowe ale wg mnie dużo ciekawsze).

       Nie chcę tracić czasu, zostawiam resztę wycieczki odsypiającej "jet-lag" i wychodzę na spacer o tutejszej 7.15, u nas jest mniej więcej pora obiadowa. Na ruchliwej ulicy czuję się niczym egzotyczny przybysz. Nie, nie z powodu wyglądu czy ubrania - tutaj każdy jest w jakiś sposób "inny", każdy jest przybyszem. Po prostu już po kilku minutach zauważam, że jestem jedyną osobą w tłumie, która się do niczego nie śpieszy. A nie śpieszyć się w centrum Manhattanu między 7.00 a 8.00 to coś zupełnie niebywałego. Tak wyszło - mogę sobie chwilę pochodzić donikąd i spokojnie odliczać uciekający czas - to tutaj prawdziwy luksus (czas = pieniądz - chyba nigdzie indziej na świecie to przysłowie nie ma takiej dosłowności). Wokół pędzi tłum, już nie kilku- ale kilkunasto czy nawet kilkudziesięciotysięczny, bez przerwy zasilany przez kolejne kolejki zatrzymujące się na Penn-Station. Wszyscy - młodzi i starsi, ubrani "porządnie" i luzacko gonią do czegoś, potrącają się a myślami są najwyraźniej nie tu i teraz a gdzieś dużo dalej, na kolejnym etapie gonitwy. Przeganiają mnie wszyscy (jak cudownie jest czasami nie musieć gonić!).

       Wyszukuję w powodzi barów i kawiarenek (wszystko jest samoobsługowe, do czego Europejczykom kontynentalnym na początku trochę trudno się przyzwyczaić) jakąś ładnie urządząną kafejkę BIO. Ciekawy widok z okna - po drugiej stronie ulicy znadjuje się instytut mody czy coś w tym rodzaju i należące do niego muzeum z ładnie udekorowanymi witrynami. W wielu miastach europejskich w lokalach tego typu zwykle przesiadują osoby odróżniające się nieco od tłumu, lubiące pogadać o niczym, pofilozofować i w ogóle oddawać się zajęciom miłym ale nieprzynoszącym chleba. W tym miejscu jest inaczej i na takie sprawy nikt nie ma czasu. Kawa jest pyszna (a to w N.Y. nie jest oczywiste) ale nawet i tu wszyscy pędzą. Pędzą klienci i pędzi obsługa. Młoda ładna Azjatka za ladą wyraźnie niecierpliwi się, gdy w pierwszym momencie nie wszystko rozumiem (z tutejszą wymową i skrótami zaprzyjaźniłam się dopiero po kilku dniach) a do nowej waluty muszę się dopiero przyzwyczaić. Za mną stoi już kolejka, też zniecierpliwiona moją powolnością i nieporadnością. Pakuję resztę szybko do kieszeni, nawet nie liczę. Uff, co za tempo! 

        Siadam w końcu przy oknie z moim małym capuccino ("little one" to nasze duże, tutejsze duże mają rozmiary dzbanków) i oddaję się ulubionemu zajęciu - obserwowaniu ulicy. Po pewnym czasie stwierdzam, że odbyła się już czterokrotna rotacja klientów kafejki, większość zresztą i tak bierze kawę i jedzenie na wynos albo wcina coś w pośpiechu, dosłownie w kilka minut, na miejscu. Dochodzi ósma - za oknem, na ulicy ciągle pędzi tłum, jeszcze większy i bardziej zagęszczony niż pół godziny temu.

       Mam jeszcze pół godziny czasu, niech się reszta mojej wycieczki dobrze wyśpi - będą mi mniej marudzić przy zwiedzaniu. Idę kawałek dalej "Siódemką" w kierunku południowym, w stronę Lower Manhattan (czyli czegoś w rodzaju "Manhattanu Dolnego"). Po kilku poprzecznych zaczynają pojawiać się pierwsi ludzie, którzy podobnie do mnie nie pędzą. Im dalej, tym robi się ich więcej. To nieco spokojniejsza część Manhattanu, bardziej mieszkalna. Wieżowce stoją rzadziej, większość zabudowy to stare, "niewielkie" kamieniczki (jak na tutejsze warunki, trzeba dodać - tutaj wymiary i proporcje są zupełnie inne niż u nas), najczęściej 5-6-ciopiętrowe z chrakterystycznymi schodami przeciwpożarowymi na zewnątrz. W bocznych uliczkach zachowało się sporo starych domów, do niektórych przylega nawet po kawałku ogródka. Ale i tu nowoczesna zabudowa zaczyna wypierać starą a ludzie pędzący wypierają dotychczasowych, nieco spokojniejszych mieszkańców. Pora wracać do kotła wokół Penn-Station. Po dziesięciu minutach szybkiego marszu znów tonę w rozpędzonym tłumie. Później tłum trochę się przerzedza - ale tylko trochę. I ciągle pędzi.

        Czy w centrum Manhattanu można jeszcze spotkać oprócz nielicznych zbłąkanych przyjezdnych z innego lądu (bo spora część turystów też pędzi) kogoś, kto nie pędzi? Tak, to ortodoksyjni Zydzi, których widuje się tu na każdym kroku. Wyglądają, jakby przybyli tu prosto z jednego z sennych, wschodnioeuropejskich sztetli i poutykali między wieżowcami jakieś fragmenty dawno nieistniejącego już świata. Na tle rozpędzonego tłumu bije od nich powaga i dostojeństwo a ich myśl najwyraźniej skierowana jest nie na doczesną gonitwę a ku Stwórcy. To naprawdę sztuka nie pędzić w tym miejscu.

      

 

 

Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości